Archiwista:Wookie
Łukasz "Wookie" A. G... |
Data i miejsce narodzin: | 7 kwietnia 1992 |
Miejsce pochodzenia: | Ziemia |
Rasa: | Człowiek |
Wzrost: | 170 cm |
Kolor włosów: | Ciemny blond |
Kolor oczu: | Żółty |
Przynależność: | Działa w pojedynkę |
Łukasz "Wookie" A. G... - jedn z wielu fanów Gwiezdnych Wojen. Urodził się w Polsce w 1992 roku, siódmego dnia czwartego miesiąca i od tej chwili w żyje w Warszawie. Obecnie student Transportu na politechnice, człowiek pracujący ale zawsze na Gwiezdne Wojny czas mający.
"Dawno, dawno temu w odległej galaktyce"
Czyli moja historia z Gwiezdnymi Wojnami. O tym jak to się zaczęło, jak trwał i trwa do dziś.
"Jestem Jedi, jak mój ojciec"
Miłością do gwiezdnej sagi zaraził mnie mój ojciec. Zawsze kiedy była okazja do obejrzenia filmu, czy to w telewizji, czy to na VHSie, wołał mnie abym obejrzał tę wspaniałą, jego zdaniem, historię. Oczywiście byłem za młody aby dokładnie zapamiętać w całości owe trzy filmy, składające się na oryginalną trylogię. Co prawda mam przebłyski tych chwil, w pamięci mam swój stary telewizor a w nim niektóre moment z filmów. Mimo iż miałem mniej niż 7 lat wiedziałem, że te filmy mi się podobają i za każdy razem jest oglądałem.
"Każda saga ma swój początek"
Na dobrą sprawę, fanem Gwiezdnych Wojen stałem się później. Kiedy miałem 7 lat do kin trafiło Mroczne widmo. Oczywiście musiałem pójść na ten film, i mimo wewnętrznego zniecierpliwienia, starałem się powstrzymywać od okazywania tego.
Wiedziałem, że mój ojciec także nie może się doczekać, ale czekał w spokoju, więc i ja tak robiłem. Wyobraźcie sobie, że mimo całego wyczekiwanie nie poszedłem na premierę. Mój ojciec dowiedział się, że w jednym z kin studyjnych (do dziś nie pamiętam w którym) będzie maraton Wojen Gwiezdnych, oczywiście tylko oryginalnej trylogii. Nie pamiętam dokładnie czy takich maratonów było więcej w innych kinach, ale chyba nie, bo mieliśmy kilka bliżej niż to kino do którego pojechaliśmy. Więc, na maratonie był z ojcem i bratem. Potem, jeszcze tego samego dnia, tylko parę godzin później, razem udaliśmy się na Mroczne Widmo. Był to chyba ostatni seans, bo kiedy wyszliśmy z sali wokół było mało osób, nie licząc tych, którzy wyszli z tej samej samo. Było to bodajże w kinie Luna [1].
"Moc jest w nim silna"
Moc filmów rzeczywiście była we mnie silna. Długo po obejrzeniu filmu nie myślałem o niczym innym po za Gwiezdnymi Wojnami. Po tym maratonie dopiero udało mi się zapamiętać wszystkie filmy dokładnie w całości - więc już nie miałem luk. Ale co ważniejsze: ciągłe zabawy w Jedi czy ogrywanie scenek z filmu. Wielokrotnie szukało się kija, który mógłby imitować miecz świetlny. Miałem ich sporo poukrywanych gdzie się da, żeby zawsze mieć je pod ręką kiedy najdzie mnie na zabawę w rycerza Jedi. O dziwo wielu moich znajomych także lubiło się tak bawić. Do dziś mam kilka blizn po nieudanych próbach blokowania przeciwnika czy nawet po własnych atakach.
Było to dziwne, bo mało który z moich znajomych tak naprawdę obejrzał wszystkie cztery (wówczas) filmy. Zresztą to była pierwsza klasa podstawówki, dzieci wolały po rozrabiać na dworze niż oglądać filmy, a jeżeli już to było to bajki. Sam oglądałem bajki, ale zachęcany przez ojca, coraz częściej oglądałem filmy, nawet te dla dorosłych (np. dziś Brudny Harry jest od 16, kiedy oglądałem go pierwszy raz miał jeszcze czerwony znaczek...).
Co ciekawe, okazało się, że walka kijkami to inna sprawa niż słuchanie ścieżki dźwiękowej z Star Warsów. Zawsze ją lubiłem, ale dopiero z czasem zacząłem jej słuchać notorycznie. Kiedy dostałem od rodziców pierwszy telefon (nie chętnie go przyjąłem, bo wiedziałem, że rodzice będą dzwonić za każdym razem kiedy spóźnię się do domu, a nieodebranie telefonu od mamy to nawet dziś ogromy błąd :) każdy wie dlaczego), zacząłem zgrywać na niego wszystkie moje piosenki a w mojej kolekcji była i muzyka z Gwiezdnych Wojen. Nie było zbyt popularne w moim środowisku słuchać muzyki filmowej publicznie. W domu to nikogo nie interesowało. Były też pewne wyjątki, które coś znaczyły, tak jak temat muzyczny z Rocky'ego[2]. Ale Gwiezdne Wojny to co innego było. Od czadu do czasu wysłuchiwałem docinek i żartów kumpli. Oczywiście wszystko to granicach rozsądku, nikt nie chciał mnie wykończyć, ale tak podrażnić. Po za tym przetrwałem to, bo uwielbiam tych sześć (obecnie) filmów i wszystko co z nimi związane. Do dziś mam kompletny soundtrack Star Warsów.
"Saga trwa..."
Trwa, bo właśnie zbliżała się premiera Ataku Klonów. Tym razem na film wybraliśmy się małą grupką, której w skład wchodził: mój tata, brat, wujek, brat cioteczny, no i ja. Tym jednak razem zamiast zwykłego kina poszliśmy do IMAXa[3]. Tamten ekran robił wrażenie. Bilety kupiliśmy wcześniej wiec miejsca mieliśmy świetne. W skrócie: zarąbiście! W maju 2002 roku w kinie byłem 12 razy ale na 4 filmach. Musiałem parę razy obejrzeć drugi epizod, ale nie za każdym jednak razem na wielkim dużym ekranie. I mimo iż światło dzienne ujrzały takie tytuły jak trylogie Matrix [4] czy Władca Pierścieni [5] to gwiezdna saga pozostawała moja "najulubieńszą" serią. Oczywiście preferuję oryginalną trylogię a prequele to już nieco niższy poziom przy IV, V i VI części.
By zabić czas w oczekiwaniu na ostatni prequel zaczytywałem się w książkach serii. Zaczęło się od tego, że szkolna biblioteka w podstawówce do której chodziłem, "załatwiła" kilka książek o Gwiezdnych Wojnach. Były to przewodniki po ich świecie. Opisywały postacie, ich bronie, pojazdy, niektóre rasy etc. Nie zniechęcił mnie fakt, że jeden czy dwa albumu były po angielsku. Można się domyśleć że z anglika miałem dobry stopień na koniec. Jednak nie spieszno mi było do czytania zwykłych książek czy komiksów. Mimo to... Dosłownie parę dni po premierze Ataku Klonów zaszedłem do biblioteki i zauważyłem coś, czego nigdy nie szukałem: książki ze napisem "STAR WARS" na grzbiecie. Nigdy nie sięgałem po nie, nie szukałem ich, bo nie chciałem czytać tego co ktoś sobie wymyślił. To znaczy nie miałem pewności, że to co jest w nich napisane można uznać za wiarygodne źródło a nie chciałem sobie mieszać w głowie. Jednak tego jednego dnia wziąłem jedną z nich i przeczytałem. Potem następną i kolejną. Dam się przekonać do nich, choć moja rodzina się nie przekonała. Próbowałem i próbowałem i w końcu się udała. Mój ojciec również zaczął je czytać. Podoba mi się (w dniu dzisiejszym) że rozwijają wątki znane z filmów (czyli przede wszystkim to co z "ABY") czy rozwijały uniwersum o dodatkowe fakty z historii (czyli przede wszystkim to co z "BBY").
I tak powoli dotarliśmy wytrwale do Zemsty Sithów. Przez te lata nauczyłem się panować nad emocjami, więc skrywałem swój niepohamowany entuzjazm. Co prawda w końcu musiałem go uwolnić i skończyło się na 10 powtórkach (+ premiera razem 11) ostatniej części. Ale wraz z końcem sagi nie skończyła się mania na jej punkcie. Moja rodzina do najbogatszych nie należała. Jeszcze długo po Zemście Sithów musiałem ograniczyć się do czytania kolejnych wydanych tomów, kubka czy dwóch i kulki plakatów. Jeśli nie liczyć filmów i soundtracków oczywiście. Powoli jednak ta sytuacja się zmieniała. Po za tym doszło do produkcji Wojen Klonów. Więc dalej mogliśmy się cieszyć z oglądania kolejnych odcinków, ale powiedzmy sobie szczerze: do oryginałów było i bardzo daleko. Serial animowany powinien być okazją po pokazania spektakularnych akcji a za miast tego, w serialu jest dużo więcej moralistycznych banałów i to już na samym początku każdego odcinku... ehh.
"Moc jest silna w mojej rodzinie"
Gadżetów moc
Ale wracając do gadżetów filmowych. Dziś w domu wraz z ojcem (przede wszystkim z nim) uzbieraliśmy pokaźną kolekcję związaną z gwiezdnym uniwersum. Filmów się namnożyło: VHS, potem DVD z poprawkami cyfrowymi, DVD z oryginałami bez poprawek, wersje HD, teraz czekamy na 3D, jeden serial kreskówkowy, drugi animowany (komputerowo). Mamy nawet wersje z lektorem (nie wiedzieć w sumie po co). Zwiększa się nasza kolekcja książek, parę komiksów też mamy, ale w nie na razie nie inwestujemy. Mamy jakieś kubki, koszulki, parę figurek i zestawów lego. Nazbierało się także plakatów. Posiadamy również kilka modeli: Tysiącletniego Sokoła, X-Winga, Imperialnego Gwiezdnego Niszczyciela, Gwiazdę Śmierci, Republikańskiego Gwiezdnego Niszczyciela. Niestety wciąż nie mamy kostiumów z filmów. Ale na pocieszenie zbieram karty z postaciami Topps[6] (z 2012 roku).
Rodziny ciąg dalszy
Nie tylko najbliższa rodzina wydaje się być podatna na moc. Praktycznie cała rodzina zna Gwiezdne Wojny. Jednak w większości fanami serii są faceci. Płeć przewina wydaje się być trochę bardziej odporna na "urok" sagi niż to powinno mieć miejsce.
Po za tym każdy fan w tej galaktyce jest jakby mym bratem a każda fanka siostrą (chyba, że niezła, to kochanką :p). Razem tworzymy pewną wspólnotę, która zachowuje się jak rodzina: wspieramy się informując o pewnych sprawach czy udostępniając pewne rzeczy innym fanom. Łączy nas zamiłowanie do Gwiezdnych Wojen.
A już nie tak dawno i nie tak daleko
Opisałem swoją historię z gwiezdną sagą. Ale wiem, że pewne rzeczy mogą nieść wątpliwości (o ile kogoś to interesuje). Dla przykładu trzeba by wyjaśnić sprawę żółtych oczu. No i z czystej przyzwoitości należałoby opowiedzieć coś o sobie.
Skąd jestem, co robię, co lubię
Są to standardowe informacje, które na różnych portalach, serwisach, forach, które użytkownicy udostępniają o swych osobach. Pomaga to znaleźć kontakty z osobami o zbliżonych upodobaniach, oraz uniknąć zaśmiecania sobie głowy sprawami, które nas nie interesuję (czyli wszystko co spomopodobne).
"Wszystko na swoje miejsce, swoje miejsce na wszystko"
Jak już pisałem, urodziłem się w Warszawie (w Polsce). Od tamtej chwili mieszkam dalej w tym samym miejscu. Jednak już od roku mieszkam też w akademiku, gdyż studiuję w innym mieście (cóż, można powiedzieć, że zdradziłem swoje miasto). Powiem szczerze, że mieszkanie w akademiku to jedno z najlepszych co młodemu człowiekowi wchodzącemu w dorosłość może się przytrafić. Wiadomo, że "nasze" łóżko zawsze będzie lepsze a mama jest jedyną, która winna nam przygotowywać obiady. Ale ta swoboda, niezależność, radzenie sobie samemu to wspaniała rzecz. Prócz tej wolności obfitującej w imprezy, libacje i dziewczyny, człowiek bardzo się usamodzielnia tym bardziej jeśli sam na siebie zarabia.
Alem zajęty...
Studia to w sumie prosta rzecz. Wystarczy tylko trzymać rękę na pulsie. Student i wykładowca są osobami równymi. Nie ma twardych zasad i rygoru szkół niższych. Wykładowcy i doktorzy nie latają za tobą karząc się poprawiać. Jesteś dorosły (jak oni) i sam musisz o siebie dbać. Nie ma obowiązku chodzenia na wykłady, a wielu doktorów to równi ludzie, którzy pomogą i pójdą na ustępstwa. Ale nawet wtedy pod koniec trzeba się pilnować aby zaliczyć egzaminy choćby w sesji poprawkowej.
Praca jest równie istotna co edukacja jeśli nie ważniejsza.
"Jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma"
Filmy, książki, muzyka, piwo, pisanie, zbieranie.
Żółte ślepia
Zachcianki i marzenia
Oczywiście z Gwiezdnymi Wojnami związane.